Ten jedyny dzień

Miła produkcja dla wielbicieli romantyzmu, choć dobrej próby scenariusz został zmarnowany w słabej realizacji i podrzędnym aktorstwie.
Dzień ślubu – jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy i niezapomniany, najpiękniejszy w życiu. A co jeśli mielibyście go przeżyć nie raz, nie dwa, ale kilkanaście, albo kilkadziesiąt razy? To właśnie przytrafia się Jaclyn Palmer (Autumn Reeser), głównej bohaterce "I Do, I Do, I Do". Na skutek utknięcia w pętli czasu, jest zmuszona raz po razie przeżywać 14 lutego, dzień swojego ślubu z lekarzem Peterem Lorenzo (Antonio Cupo). Problem w tym, że gdy ślubny dzień kończy się po raz pierwszy, Jaclyn wcale nie jest szczęśliwa. Narzeczony oświadczył się jej przed kamerami po zaledwie pięciu miesiącach znajomości, zanim zdążyli się naprawdę dobrze poznać. Mało tego, zaręczyny od ceremonii ślubnej dzielił zaledwie tydzień, a ona sama miała w tym temacie niewiele do powiedzenia. Pieczę nad organizacją ślubu sprawowała matka Petera (Christine Willes) – dekorowała sale, zamówiła jedzenie, a nawet wystroiła przyszłą synową w swoją własną suknię ślubną, podkreślając: „dziś jest dzień naszego ślubu”. Trudno więc się dziwić, że gdy niezwykłe zrządzenie losu pozwala Jaclyn powtórzyć ceremonię, postanawia ona nieco ją zmodyfikować. Z każdym kolejnym razem bohaterka przeciwstawia się despotycznej teściowej i niezdecydowanemu partnerowi i bierze życie we własne ręce. Pomocą w walce z własnymi słabościami służy jej brat Petera, Max (Shawn Roberts), w którym Jaclyn odnajduje bratnią duszę. "I Do, I Do, I Do" jest filmem, który niezwykle zaskoczył mnie w warstwie scenariuszowej. Pomysły na rozwój fabuły są jak na ten gatunek tematyczny oryginalne i świeże. Zdumiewają i wytrącają z utartych schematów, do których przyzwyczaiły nas komedie romantyczne.

Jeszcze większą wartością jest fakt, że w obliczu nietypowych zwrotów akcji, bohaterowie zachowują się tak, jak zachowałaby się zapewne większość ludzi. Skonfrontowana z zaburzeniami czasu Jaclyn na początku buntuje się i próbuje znaleźć wytłumaczenie tego fenomenu, ale z czasem uczy się go wykorzystywać i przekuwać na własną korzyść. Ten narracyjny trik pozwala też na rozbudowanie więzi emocjonalnej między bohaterami i umożliwia nam uwierzenie w rodzące się między nimi uczucie – kolejna rzecz, której jak na lekarstwo we współczesnych produkcjach koncentrujących się na idei miłości od pierwszego wejrzenia. Zestawienie fantastycznych wątków z racjonalną psychologią to trudna sztuka, a odpowiadającej za scenariusz Nancey Silvers udała się ona doskonale.

Tym bardziej bolą niedostatki filmu na wszystkich innych polach. "I Do, I Do, I Do" jest produkcją niszową i niskobudżetową, co niestety widoczne jest na każdym kroku. Aktorzy grają przyzwoicie, ale bez krzty iskry i zaangażowania. Wykonują to co kazał im reżyser po linii najmniejszego oporu i na próżno szukać w obsadzie błyszczących punktów. Autumn Reeser ma na szczęście dość charyzmy i osobistego uroku, by patrzyło się na nią z przyjemnością, ale o szczególnych zdolnościach warsztatowych nie można niestety mówić. Zdjęcia i muzyka prezentują się nader ubogo, a wręcz nieco smutno. Nawet scenografia (tak przecież istotna gdy w roli głównej mamy ceremonię ślubną) trąci tanim kiczem. Na wspomnienie straszliwie niedopasowanych garniturów męskich bohaterów, do tej pory mam ciarki zażenowania.

Reasumując, "I Do, I Do, I Do" ogląda się przyjemnie. Film ma dużo ciepłego uroku, pozytywny przekaz o istocie miłości, a do tego dostarcza też nieco głębszej refleksji. Niestety, cały potencjał dobrego scenariusza zostaje zmarnowany w garnku słabych technicznie i aktorsko elementów. Niemniej, amatorom komedii romantycznych produkcję polecam.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones